Nie ma jak w domu!

otojanka pies i kot
Mówi się, że koty przywiązują się do miejsca, a psy do człowieka… A ja Wam mówię, że mam w domu zupełnie odwrotny przypadek!

8 września tego roku poszłam do szpitala. Dzień później byłam operowana. Ze szpitala wyszłam po 10 dniach… Tak zaczyna się trauma mojego psa.

Kiedy lekarze naprawiali mój kręgosłup, kiedy na nowo uczyłam się chodzić – moje zwierzaki były u mojej siostry, a ja miałam do nich jak najszybciej dołączyć.

Iwonka jest kochaną ciocią dla Janki i Zorki, w razie wyjazdu zawsze powierzam jej moje futra, bo wiem, że będzie się nimi dobrze opiekować. Biorąc pod uwagę wyjątkową sytuację, Janka została zaopatrzona w obrożę feromonową, a do Anafranilu dołączyła hydroksyzyna, by pomóc jej odnaleźć się w nowym otoczeniu.

Niestety Iwonka mieszka w takim miejscu, które bardzo stresuje mojego psa. Okolica jest fajna, bo dośc blisko znajdują się aż trzy parki, ale żeby do nich dojść (a także do jakiegokolwiek skrawka trawy) musimy iść przy trzypasmowej ulicy i minąć ze dwa duże przejścia dla pieszych. Dodatkowo na każdej ulicy jeżdżą tramwaje i autobusy, a ruch samochodowy trwa niezmiennie całą dobę, dotyczy to również tirów.

Janka nie czuje się komfortowo w tamtej okolicy, każdorazowe wyjście na spacer powoduje u niej spinanie i popłoch, a także większą wrażliwość na inne dźwięki (np. buczenie lecącego samolotu). I tak jest już dużo lepiej niż ze dwa lata temu, jednak według mojego psa, nie jest to idealne miejsce do życia.

Po powrocie ze szpitala potrzebowałam jeszcze tygodnia, by móc poruszać się po domu samodzielnie (bez chodzika). O dziwo, moje ciągłe leżenie w łóżku (po operacji, przez 6 tygodni nie wolno mi było siadać) zostało szybko zaakceptowane i Janka bardzo chętnie mi towarzyszyła. Wyjątkowo chętnie!

Po kilku dniach, Janka zaczęła marudzić przy wychodzeniu na spacery. Czasem wskakiwała mi do łóżka by się za mną schować. Moja siostra robiła różny wygibańce, ale uparciuch zapierał się jak osioł i ciężko ją było zmusić do spaceru. Musiałam wstawać i zachęcać ją do wyjścia, bo inaczej nie ruszyła się z posłania. Janka przeżywała wewnętrzny konflikt, nie rozumiała sytuacji – przecież ja już jestem, dlaczego zostaję w domu? Dlaczego ciągle wychodzi na spacery z Iwką, skoro to ja zawsze ją wyprowadzałam? Emocje zaczęły się kumulować i znowu powrócił problem z jej początków u mnie, czyli odreagowywanie lęków na mijanych ludziach. I tu zapalnikiem mogło być wszystko – mogła wystraszyć się pani czekającej na windę, albo spotkać właścicielkę psa, który notorycznie na nią ujadał. Zaczęła więc znowu nosić kaganiec, a spacery stały się traumą dla mojej siostry. Wprowadziłyśmy większy rygor, żeby uporządkować jej głowę, a także nowe spacerowe schematy. Niestety, Janka zaczęła nawet wstrzymywać kupę, żeby jak najkrócej być na dworze…

Tragiczna sytuacja z jankową psychiką mobilizowała mnie do szybkiego powrotu do zdrowia, a musicie wiedzieć, że miałam wielkie trudności ze wszystkimi podstawowymi czynnościami, nie mogłam nawet podnieść czajnika, żeby zrobić sobie herbatę…

Po jakimś czasie zaczęłam wychodzić na spacery, najpierw bez psa, za to z chodzikiem. Później już samodzielnie, ale ciągle z ludzką asystą. Pamiętam pewną niedzielę, kiedy wybrałyśmy się z Iwonką do parku. To był pierwszy prawdziwy spacer z Janką od czasu operacji. Po tym czasie zaczęłam wychodzić częściej, a okazjonalnie w towarzystwie psa.

Nasz pierwszy wspólny, w miarę samodzielny spacer to była istna katastrofa… Janka zostawiła mózg w domu, nie było z nią żadnego kontaktu. Ani razu nie usiadła mi przed przejściem dla pieszych, a gdy machałam jej smakiem przed nosem, patrzyła się na mnie nieobecnym wzrokiem, próbowała go zjeść, ale jak odsuwałam dalej i powtarzałam komendę, to miałam wrażenie, że myślami błądzi gdzieś hen hen daleko.

Przed operacją wałkowałam z Janką „gwizdek” jako awaryjne przywoływanie – celem tych ćwiczeń miało być uwarunkowanie jej na konkretny dźwięk, by wybić ją z amoku. Wtedy szło nam świetnie! Pomyślałam więc, że w parku na pewno skuma o co chodzi, wszystko sobie przypomni i będziemy kontynuowały szkolenie. Dupa! Zero reakcji… Gwizdek został schowany, do dnia dzisiejszego go nie wyciągnęłam… Jedynym plusem tego spaceru była piękna pogoda. Reszta była do bani.

Od tego czasu zaczęłam z Janką wychodzić na minimum jeden spacer dziennie. Spacer to co prawda za duże słowo, ale odkąd spędzałyśmy razem te 5 minut poza domem, jej zachowanie trochę się uspokoiło.

W całej tej sytuacji pozytywem było to, że w domu zachowywała się jak dawniej, jak u mnie. Spała, czasem zachęcała mnie do zabawy, pogoniła się z kotem i z radością witała każdego gościa. Po prostu była wyluzowana. Przynajmniej w jednym aspekcie był constans.

Do siebie wróciłam 19 października. Miałam być tylko dwa dni, żeby uporać się z materiałami do pracy. Szybka sprawa, rachu ciachu i wracamy. Nie wróciłyśmy.

Plan zakładał, że u siostry będę siedziała tak długo, dopóki nie będę w pełni samodzielna. Hahaha!

Jesteśmy w domu już dwa tygodnie… A pierwszego dnia Janka wyglądała tak, jakby w ogóle nigdzie nie wyjeżdżała. Kiedy ubierałam się na spacer, zjawiała się przy mnie momentalnie, choć nawet jej nie wołałam. Dobrze pamiętała nasze domowe schematy, nadal miała apetyt i chętnie towarzyszyła mi w łóżku. Z wytęsknieniem czekała na każdy spacer, w trakcie którego próbowała chyba nadrobić te 1,5 miesiąca nieobecności na osiedlu. Bardzo mi to pasowało, bo szłam swym żółwim tempem, a ona niuchała, niuchała i niuchała… Teraz trochę się to uspokoiło, ale u siebie na osiedlu jest tak odprężona, że zaczyna jej odbijać. Najzwyczajniej w świecie jest niewybiegana!

Kiedy mieszkałyśmy u Iwki, to ona zajmowała się fizycznym zmęczeniem psa. Brała ją ze sobą na bieganie, łaziła po parku, rzucała piłkę. Ja jestem w stanie przedreptać maksymalnie 40 minut jednorazowo i to nie każdego dnia. Nie ma mowy o intensywnych zabawach, a ja nie puszczam Janki luzem na osiedlu. Doszłyśmy już do takiego etapu, że nawet jak bym jej rzuciła piłkę, to pewnie by ją minęła i pognała przed siebie, bo przecież w końcu może biec! Psychiczne zmęczenie jej już nie męczy…

Dojechanie na pole jest szczytem moich marzeń. Nie korzystam w tej chwili z publicznego transportu (próbowałam, ale za bardzo trzęsie). Za to od kilku dni mogę siadać. Co prawda maksymalnie na godzinę dziennie… Ale to kolejny krok do pełnej sprawności. Czekam więc na dogodną sytuację, by ktoś zawiózł nas na bezsmyczowy spacerek. I spędzę tak chyba cały dzień, bo jak mój pies wreszcie poczuje wolność, to szybko go nie zatrzymam. Tak naprawdę, to nie tylko ona potrzebuje luzu, ja również mam ochotę pospacerować po otwartym terenie.

Czy powrót do domu okazał się lekiem na całe zło? Dla Janki chwilowo tak…

Co na to Zorka? Zorka mówi, że jej bez różnicy gdzie przebywa, najważniejsze, żeby miała się do kogo przytulić.

A ja walczę ze sobą, swoim ciałem i stereotypami, że młody to zdrowy i musi „usługiwać”. Każdego dnia stawiam sobie wyzwania i nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła żyć tak intensywnie jak dawniej!

4 komentarze do “Nie ma jak w domu!”

    1. Wiem, że prędzej czy później wszystko będzie okej, ale to tak strasznie długo trwa 🙁
      Zorka ceni jeszcze w ludziach to, że dzięki nim napełnia się miseczka 😛

  1. Trzymam za Was mocno kciuki i wierzę, że się uda żyć intensywnie 🙂 No i że Janka kiedyś ogarnie totalnie 🙂 Mam nadzieję, że Miszong słysząc o jej postępie zdecyduje się też wyjść ze swojej skorupy.

Możliwość komentowania została wyłączona.