Kiedy pies choruje… Nowa historia Janki

otojanka
Po ponad rocznej walce jestem gotowa opowiedzieć Wam o tym, co się przydarzyło Jance. To był ciężki czas, ale warto było działać i cieszę się, że nie odpuściłam, że parłam do przodu i postawiłam na swoim.

Wszystko zaczęło się w lipcu 2018, kiedy to zauważyłam u Janki utratę mięśni. Tak trudno wypracowana pupka zaczęła niknąć, co bardzo mnie zmartwiło. Najpierw zrobiłam internetowy risercz, a później pognałam do weterynarza. Oprócz pełnych badać krwi, weterynarz powiedział, żebym nie przesadzała, że utrata mięśni jest naturalnym procesem starzenia się psa. Lat nie da się oszukać i lepiej, żebym nie doszukiwała się u psa choroby.

Badania krwi wyszły w normie. Jak na „ten wiek” to oprócz obniżonego wapnia wszystko było okej. Ponieważ Janka nie trawi już kości tak jak kiedyś, zaczęłam suplementację skorupkami jaj.  Kolejna kontrola za 3 miesiące, które zbiegły się z…

Udarem, wylewem… Weterynarz nie był w stanie określić. Atak był krótki, intensywny, z pełną świadomością ze strony psa i bardzo szybkim dojściem do siebie. Po ataku zaczęłam diagnostykę. Odbijałam się od lekarza do lekarza i nikt nie był w stanie mi powiedzieć co to było, co zadziało się z moim psem.

Po gruntownym zbadaniu postanowiłam pojechać do innego neurologa, znanego, polecanego, w Milanówku. Opowiedziałam naszą historię i dodałam, że u Janki pojawił się problem ze zrobieniem kupy. Nie z samą kupą, a z pozycją jaką trzeba przyjąć by ją zrobić. Pies się niecierpliwił, wstawał, nie mógł się zgiąć i wytrwać w pozycji. Kupa była robiona na raty, po kawałku na każdym spacerze, okraszona miną psiego cierpiętnika.
Neurolog zasugerował, że jest to coś „neurologicznego”, ale na pewno nie ma związku z atakiem i może powinnam zrobić psu rezonans głowy, skoro atak nadal nie jest wyjaśniony. To miała być ostateczność. Rezonans miał być zrobiony kiedy w żadnym innym badaniu nie wyjdzie nic konkretnego.

Musiałam zdobyć na to pieniądze. Wcześniejsza diagnostyka bardzo dała mi po kieszeni, więc zaczęłam pracować. Bardzo dużo pracować. Byłam w pracy praktycznie na dwa pełne etaty. Utworzyłam swój pierwszy kurs grupowy rally-o, zwiększyłam ilość treningów tropowych dla mojej grupy. Jeśli nie byłam w mojej dziennej pracy, na pewno byłam w pracy wieczornej. Moje psy widywały mnie tylko na spacerach i w nocy, ale udało się. Byłam wykończona fizycznie i psychicznie, ale się udało! Pojechałyśmy z Janką na rezonans, którego wynik brzmiał – głowa jest czysta.

Super. I nie super… Bo co dolega mojemu psu? Nowy neurolog powiedział, że atak nie był udarem, a padaczką. Postawił diagnozę padaczki idiopatycznej. I znowu czekało mnie buszowanie w Internecie, zapisanie się do padaczkowych grup fejsbukowych, obserwacja psa i zauważenie, że Janka ma małe ataki, tzw. petit mal. Czekała mnie nauka prowadzenia dzienniczka ataków i kolejne miesiące w stresie – czy ten atak sprzed kilku miesięcy się powtórzy? Czy będzie trzeba podać leki?

W międzyczasie stan Janki trochę się pogarszał. Nadal przyjęcie pozycji do zrobienia kupy było dla niej trudne i na pewno nie trzeba było iść z tym do dietetyka jak zasugerował drugi neurolog. Do tego doszła pozycja bólowa. Ugięte przednie łapy, siodło na plecach i ciężar ciała przesunięty do tyłu. Znam to. Umiem podstawić pod siebie, bo sama cierpię na problemy z kręgosłupem, dlatego od razu pojechałam do fizjoterapeuty. Po kilkunastu zabiegach masażu stan Janki był ciągle bez zmian. Była spięta i obolała, dodatkowo przestała się przeciągać na tylne łapy.

Kolejne badania krwi potwierdziły że wapń nadal nisko, dlatego zamiast skorupek postanowiłam zakupić cytrynian wapnia. Oczywiście witaminy, olej z łososia, dobrej jakości mięso – wszystko co najlepsze i co może polepszyć jej stan.

Strasznie martwiłam się tym, że choć widziałam poprawę w zachowaniu, to i tak dostawałam obuchem po głowie. Janka często była nieobecna, a podczas pobytów w Zaopsiu albo chowała się pod stołem, albo szukała okazji żeby uciec z terenu. Gdybym nie widziała jak przeciska się między betonową płytą a napiętą siatką, to nigdy nie uwierzyłabym, że jest w stanie to zrobić. Nie bardzo wiedziałam skąd wzięło się to zachowanie, przecież na początku bardzo dobrze czuła się w naszym lesie. Kontynuowałyśmy zabiegi u fizjoterapeuty, ja nadal pracowałam ile mogłam, bo wiedziałam, że zrobię wszystko, by mieć pieniądze na leczenie mojego psa. To był bardzo gorący okres, koniec kursu na instruktora obedience, na którym myślami byłam na kolejnych badaniach Janki. Treningi z Jarvisem poszły w odstawkę, bo nie miałam do nich głowy i gdyby nie seminaria na które byłam zgłoszona, jestem pewna, że przez pół roku nic byśmy nie robili. Przy zdrowych zmysłach trzymała mnie moja grupa tropiąca oraz okazjonalne treningi pasienia, na które byłam wyciągana przez koleżankę.

Stan Janki się nie zmieniał. Nie bardzo wiedziałam co mogłabym jeszcze zbadać i u kogo, bo mimo pełnej diagnostyki nikt nie umiał powiedzieć co jest mojemu psu. Byłam pewna, że jak jeszcze raz ktoś mi powie, że wymyślam, to wyjdę z siebie i zrobię komuś fizyczną krzywdę.

Postanowiłam więc zrobić Jance prześwietlenie. Kilka lat temu miała sprawdzany kręgosłup, ale pomyślałam, że wiek i objawy mogą świadczyć o pogorszeniu, może o zwyrodnieniach? I wtedy stał się cud. Przypadkowo trafiłam do kliniki, do której nigdy bym sama nie przyjechała – nie po drodze, za daleko. I trafiłam na weterynarza, wspaniałą panią doktor, która jako pierwsza od  roku uwierzyła, że z moim psem jest coś nie tak. Od razu zobaczyła, że Janka chodzi na sztywnych łapkach. Do wszystkich wymienionych wcześniej objawów doszedł jeszcze jeden – mój pies nie siadał. Janka albo stała (w pozycji bólowej, często oparta o ścianę) albo leżała. Ale nie siadała. Miałam wrażenie, że gdyby mogła odcięłaby sobie połowę ciała. Miała bardzo spięte mięśnie i ogromny ból w udach i kolanach. Na prześwietleniu nic nie wyszło, ale padło podejrzenie, że może być to zespół końskiego ogona. Janka dostała leki przeciwbólowe i przeciwzapalne oraz skierowanie do Legionowa na konsultację z ortopedą.

I wtedy wszystko poszło jak burza.
Już po pierwszej dawce Janka poczuła się na tyle dobrze, że zauważyłam, że rozciąga tylne łapki. Po drugiej tabletce zaczęła siadać. Krzywo, ale jednak! Po trzeciej tabletce zaczęła nawiązywać interakcje z Jarvisem, a po czwartej próbowała robić wiewióra, kiedy jadłam kiełbaskę z ogniska!

Wtem! Rozwaliła rogówkę w lewym oku… A później dostała uczulenia od leków na oko.

Na pierwszą wizytę do Legionowa pojechała w kołnierzu i z opatrunkiem na łapkach. Dodajmy do tego wygolone plecy pod zastrzyk podany nadoponowo i mamy największą bidę na osiedlu. Zespół końskiego ogona został potwierdzony i Jankę czekały jeszcze dwa zastrzyki ze sterydu.

Kolejny zastrzyk był po dwóch tygodniach. I w ciągu tych dwóch tygodni Janka schudła calusieńki kilogram. Wyglądała jak szkapa, jak pies wyciągnięty z dzikiego schroniska. Gdyby nie jej puchatość, ludzie wytykaliby nas palcami. W dodatku bardzo dużo piła i jeszcze więcej siusiała. Objawy pasowały do sterydoterapii, ale  negatywne efekty nie powinny utrzymywać się tyle czasu. Padło podejrzenie cukrzycy. Znowu wylądowałyśmy u weterynarza na pełnym badaniu krwi i co? I cukier w normie, za to wyszła ogromna niedoczynność tarczycy. Ale wapń się podniósł! Nadal był pod kreską, ale nie tak okropnie jak kilka miesięcy wcześniej.

Wdrożyłyśmy leki na tarczycę i dzielnie jeździłyśmy do Legionowa na zastrzyki. Ja nadal dużo pracowałam. Oprócz zarobionych pieniędzy, które od razu szły na Jankę, praca pomagała mi oderwać się od jej choroby i od swoich własnych zdrowotnych problemów. Bo siebie też zaczęłam badać… Bałam się, że będę miała zdrowe psy, a sama nie będę domagać.

Jesteśmy już po trzech zastrzykach ze sterydu, niedługo znowu badamy tarczycę. Jeździmy na zabiegi do fizjoterapeuty i staramy się trzymać stabilny stan Janiny. Fizyczny i psychiczny. Jest coraz lepiej. Mimo, że nadal widzę, że są dni, kiedy coś pobolewa, to Janka jest taka jak kiedyś: interaktywna nie tylko ze mną, ale też z Jarvisem. Jejku, nawet nie wiedzie ile rzeczy mi umknęło! Dopiero kiedy zdrowiała zobaczyłam jak wiele zmieniło się w jej zachowaniu. W czasie choroby przestała spać u mnie na łóżku (oczywiście wtedy, kiedy mnie tam nie ma, wiadomo!), przestała witać się o poranku, zaczepiać mnie na spacerach wymuszając podanie smaczka do pysia. Stała się bierna, a ja wmówiłam sobie to, co mówiła mi większość weterynarzy – to stary pies, normalna kolej rzeczy.

Nie prawda. To choroba zabrała mi moją Jankę i po kilkunastu miesiącach walki, kilkunastu wydanych tysiącach, tysiącach przejechanych kilometrów i setkach godzin spędzonych u weterynarzy w końcu mam Jankę z powrotem. Zaczepia mnie w domu, prosi o zabawę, kiedy ma dobry humor. Jest chętna i aktywna w treningu, dużo daje od siebie. Szarpiemy się smyczą, ganiamy za zabawką. Już nie ucieka z Zaopsia i szuka kontaktu z Jarvisem i innymi ludźmi. To nie koniec naszej drogi, ale przynajmniej wiemy na czym stoimy i w którą stronę mamy iść.

A bez przyjaciół to bym chyba zwariowała. Tyle miesięcy stresu, zamartwiania, problemów finansowych i pogodzenia pracy z wizytami u weterynarzy. Gdybym nie miała się komu wygadać, to jestem pewna, że mój stan psychiczny znajdowałby się obecnie w szpitalu. Dziękuję Wam wspaniali ludzie, za cierpliwość, za życzliwość i pomoc.

2 komentarze do “Kiedy pies choruje… Nowa historia Janki”

    1. Niestety, rok diagnostyki, a później leczenie nie tylko w rodzinnym mieście i kwota rośnie w zastraszającym tempie. Dziękujemy!

Możliwość komentowania została wyłączona.