Jeszcze dobrze nie rozpakowałam się po Pszczonowie (KLIK), a na horyzoncie pojawiła się wizja kolejnego wakacyjnego wypadu… Jeśli los zsyła Ci taką sytuację, to nie możesz jej zignorować!
To nasz trzeci i prawdopodobnie ostatni wyjazd tegorocznych wakacji. A wszystko zaczęło się od smsa, którego dostałam od Emilii:
Mając masę wolnego czasu i możliwość pobyczenia się jeszcze bardziej… spakowałam siebie, Jankę, zawiozłam Zorkę do mojej siostry i pojechałam w siną dal!
Podróż była dość męcząca i choć pojechałam samochodem, to mimo klimatyzacji, niesamowity upał dawał się nam we znaki. Przez całą drogę Janka nie umiała się wyciszyć. Oczywiście nie jazgotała i nie wierciła się jakoś specjalnie, ale praktycznie w ogóle nie leżała, dlatego na serio rozważam zakup transportera samochodowego, który wymuszałby pozycję leżącą.
Przyznaję, że do drogi nie przygotowałam się najlepiej. Od ponad roku w dalsze trasy włączam GPSa w telefonie i to jemu ufam. Odkąd mam taką możliwość, przestałam zaglądać w mapy i wyznaczać alternatywną trasę podróży. Los chciał żebym ocknęła się z tego technologicznego amoku. W trakcie drogi popsuła mi się ładowarka, efektem czego była totalnie rozładowana komórka, która zawierała w sobie informacje o miejscu docelowym, kontakt do Emilii oraz właściciela domku w którym mieliśmy mieszkać… Na czuja dojechałam do Szczytna i stanęłam. Bo co dalej? Moja mapa samochodowa nie lokalizowała wsi, do której zmierzałam, a ja kompletnie nie wiedziałam w którą stronę się kierować (wiedziałam, że na północ, ale bardziej na zachód, czy na wschód?!?!). Zatrzymałam się więc w Szczytnie i wyszłam szukać pomocy.
Pierwszy zatrzymany przeze mnie pan stwierdził, że on się stąd wyprowadził i nie wie o co pytam… ale jakiś taksówkarz na pewno będzie wiedział! Taksówkarza jednak nie zlokalizowałam (ani jednego!), więc weszłam do sklepiku z damską bielizną. Niestety, pani nie miała w sklepie Internetu… Postanowiłam więc wejść do pierwszego lepszego sklepu sieci telefonicznej, oni na pewno mają Internet! Niestety, pierwszy, drugi i trzeci sklep – wszystkie zamknięte! No tak, przyjechałam 17:05, a tutaj chyba pracuje się do 17:00. Wróciłam do samochodu, pozamykałam okna, wzięłam ze sobą Jankę i poszłam na dalszy zwiad. Zaopatrzona również w atlas samochodowy zastanawiałam się, czy ktokolwiek mógłby mi pomóc, gdy nagle natknęłam się na OTWARTY sklep zoologiczny! Przesympatyczni właściciele od razu ruszyli z pomocą. Syn właścicielki wyszukał w komputerze miejsce docelowe, podczas gdy ona sama zaproponowała ciasteczko dla pieska. Janka oczywiście odmówiła… Patrząc w swój atlas i porównując drogę z google maps, starałam się mieć Jankę blisko siebie, bo nagle pojawiło się w sklepie kilka osób. Te kilka osób (przede wszystkim bardzo postawny pan i dość ekspresyjna pani) stwierdzili, że zaopiekują się Janeczką… Kupili jej ciasteczka (!!) i zaczęli ją karmić. O dziwo, nagle Janka nie miała oporów przed braniem smakołyków oraz zaglądaniem do zakupów klientów sklepu, a mili państwo częstowali ją również przysmaczkami kupionymi dla własnych pupili. Pierwsze lody zostały przełamane i Janka chętnie podawała łapki, choć raz lekko wzdrygnęła się podczas głaskania głowy. Pierwszy raz widziałam jak ze smakiem zajadała suche ciacha, których przez prawie 3 lata wspólnego życia zawsze odmawiała!
Możecie sobie pomyśleć, że to bardzo niekulturalnie podkarmiać cudzego psa, ale powiem Wam, że było mi to na rękę. Janka wyluzowała, a ja na spokojnie mogłam zaplanować dalszą część trasy.
Długo pracowałam nad akceptacją obcych osób i ogólnie polubieniem ludzi przez mojego psa, dlatego taka nieplanowana socjalizacja była dla nas obu fajnym treningiem.
Jeśli kiedykolwiek będziecie w Szczytnie – serdecznie polecam Wam sklep zoologiczny znajdujący się na ulicy Odrodzenia 18.
Zaopatrzona w instrukcję dotarcia do wakacyjnej mety, po 30 minutach wreszcie zobaczyłam to, na co czekałam. Kamionka! Jesteśmy na miejscu.
W ośrodku czekała już na nas Emilia (KLIK) i jej mama, a także Happy – ich spanielka oraz Wera, suczka sąsiadów Emilii, którą się opiekuje. Werka mieszka na stałe na dworze i wbrew pozorom, ma najmniej problemów behawioralnych do przepracowania.
Ze względu na psy, które brały udział w wyjeździe, nazwałam nasze wakacje kolonią resocjalizacyjną. Psy były pod stałą kontrolą, dlatego między nimi ani razu nie doszło do awantury, za to z biegiem godzin widać było, że coraz bardziej są ze sobą zżyte i cieszą się na swój widok, szczególnie wtedy, kiedy przez jakiś czas się nie widziały. Jedną z najfajniejszych rzeczy było to, że naprawdę nie musiałyśmy sobie tłumaczyć co wolno, a czego nie można robić przy konkretnym psie, bo choć każda z naszych suk ma inne problemy, postępowanie z takimi psami bywa podobne.
Dziewczyny znalazły bardzo fajne miejsce. Wielki dom z pełnym wyposażeniem, dojście do jeziora, kajak i możliwość wypożyczenia roweru. W dodatku tuż za naszym płotem rozciągało się wielkie nic, wielkie nic z krowami i balami słomy. Nawet droga się kończyła!
Co robiłyśmy? Oprócz tego, że udało mi się popływać z Janką na kajaku, obowiązkowym punktem dnia było moczenie psów w jeziorze, luźne rowerowanie z Janką i trening tropienia. Tak, Emilia też tropi ze swoimi psami, dlatego codziennie robiłyśmy sobie mały linkowy spacerek.
Chyba najbardziej obciążający był dla nas pierwszy dzień – chciałam wszystkiego spróbować, by móc rozplanować atrakcje na kolejne dni. Rano kajaki i pływanie, później rower, trochę frisbee, wycieczka do „miasta” po chleb i tropy w drodze powrotnej. Janka nie miała siły wyjść na wieczorne siku. Cieszę się jednak, że ten dzień wyglądał tak, a nie inaczej. Mimo wielkiej ilości wrażeń nie były one przytłaczające. Oprócz pracy umysłowej, Janka miała pracę fizyczną i luźne bieganie, dlatego jej emocje fajnie się wygasiły. W domu super się odnalazła i chyba pierwszy raz tak szybko przystosowała się do nowych warunków.
Zdjęć robiłam bardzo mało, praktycznie non stop byłyśmy w ruchu, dlatego chciałabym się z Wami podzielić naszymi filmami z tropów.
Pierwszy trening odbył się w drodze powrotnej ze sklepu, było popołudnie, Janka nie zaznajomiła się jeszcze z Emilią i jej mamą, ale fajnie podjęła ślad. Pierwszy raz pozwoliłam jej rozkminić początek śladu tak samo jak skrzyżowanie, chciałam żeby w swoim tempie zaczęła tropić dlatego dałam jej na starcie dużo czasu na poznanie terenu. Z każdym krokiem Janka szła pewniej, wykście z lasu i skręt w pole (zakręt w prawo) zrobiła bezbłędnie, za to nie chciała podjąć nagrody od pozoranta, nie skusiła się na domową pastę wątróbkową (dopiero za namową trochę liznęła), stąd narodził się pomysł, aby przy następnym śladzie nagrodzić ją zabawką.
Drugiego dnia udało nam się zrobić kolejny ślad, tym razem na polu, o późniejszej godzinie. Dość mocno wiało, ale podobało mi się jak Janka pracowała. Lubię jak sprawdza różne dróżki, a nie idzie na „pałę”. Lubię widzieć jak główkuje i rozkminia ślad, a nie truchta jak na zwykłym spacerze. Po tym śladzie Janka została nagrodzona zabawką, co bardzo jej się spodobało!
Trzeciego dnia zrobiłyśmy sobie totalny reset, częściowo wymuszony pogodą (było przeokropnie parno i gorąco, a wieczorem nawiedziła nas burza), częściowo też by nie nakładać na psa zbyt dużego obciążenia.
Tego dnia nie udało nam się nawet wyjść na rower! Mimo wszystko, uważam, że fajnie się to ułożyło, bo następnego dnia Janka dała popis swoich umiejętności tropowych – tropiła w mieście!. Zachowywała się tak, jakby robiła to od zawsze. Wiem jak wiele problemów spotyka nas na śladzie, jak szybko mój pies potrafi się rozproszyć, jak dźwięki mogą ją przytłoczyć. Tym razem nic takiego nie miało miejsca. Nawet przejeżdżające auto nie wybiło jej z tropu, zaciągnęła zapach i ruszyła dalej. No dumna jestem strasznie! Ten ślad był najlepszy i było to świetne tropowe podsumowanie tego wyjazdu.
Mazurskie tereny są przepiękne. Duża otwarta przestrzeń aż korci by pędzić przed siebie. Na Mazurach Janka nie miała scysji z żadnym wiejskim burkiem, powiem więcej – zachowywała się tak, jakby to było normalne, że pieski za nami chodzą, oszczekują nas zza płotu lub nachalnie chcą się przywitać. Kolejnym przełomem było zrobienie jej pozowanego zdjęcia z wywalonym językiem. I to nie po rowerowym treningu!
Ten pies coraz bardziej mnie zaskakuje, choć szkoda, że dzieje się to tak wolno… W każdym razie – zobaczcie jak fajnie spędziłyśmy ten mazurski tydzień!
Gdyby nie Emilia, nie miałybyśmy możliwości na tak fajny wyjazd. Miałyśmy tu wszystko to, co lubimy – wodę, przestrzeń, tropy i bardzo fajne towarzystwo. Emilio, Katarzyno – dzięki za super wakacje!
A jako ciekawostkę powiem Wam, że trzy dni później do domku obok przyjechała wielka niemiecka rodzina. Bardzo zaangażowali się w opowieści o naszych psach i pewnego dnia wzięli udział w naszym treningu tropowym. Pan Niemiec pozorował razem ze mną, sęk w tym, że ja po niemiecku to dość nikczemnie mówię, a on nie znał angielskiego… Dość płynnie dogadaliśmy się jedynie w sprawie naszego gadulstwa – oboje bardzo żałowaliśmy, że nie możemy ze sobą normalnie porozmawiać, choć bardzo byśmy chcieli! Z tego naszego niemiecko-polsko-angielskiego dialogu pan Niemiec zrozumiał, że szkolimy psy i chętnie byśmy mu jednego sprzedali. No ale cóż zrobić, skoro nawet google translator nie pomagał w prawidłowym zrozumieniu naszych myśli.
Jedyne z czym nie miałam problemu to wytłumaczenie panu, że mój pies okropnie boi się burzy. Siedząc w krzakach, patrząc na coraz bardziej czerniejące niebo, które co i rusz przeszywała błyskawica, niesamowicie ujął mnie jego komentarz. Otóż pan Niemiec okazał się ogromnie empatycznym człowiekiem i powiedział w odpowiedzi jedno zdanie:
„Kurwa, kurwa mać.”
I choć dla wielu z nas jest to bardzo brzydkie bluźnierstwo, to w tamtej chwili nie znalazłabym dla tej sytuacji lepszego komentarza.
Fajne wakacje, co nie?
Dodam jeszcze krótką historię naszego powrotu.
W związku z popsutą ładowarką samochodową, tym razem przygotowałam się na medal! Wymyśliłam sobie drogę do Łodzi taką trasą, żebym miała pewność dobrego oznaczenia tras (duże czytelne znaki). Moim priorytetem były drogi szybkiego ruchu lub popularne arterie łączące północną część Polski z środkową.
Pełna nadziei, z masą notatek, otwartą mapą i naładowanym na maksa telefonem ruszyłyśmy do domu. Plan był taki, żeby dojechać do Olsztyna, później odbić na Olsztynek, by następnie głównymi drogami kierować się na Warszawę, a później odbić do Łodzi i choć GPS namiętnie wysyłał mnie na Szczytno, ja byłam twarda i nieugięta, dzięki czemu po 30 minutach znalazłyśmy się w Olsztynie. Bateria pokazywała 68% naładowania, znaki w Olsztynie zgadzały się z zaplanowaną przeze mnie trasą, gdy nagle ujrzałam przed sobą blokadę na całą szerokość drogi i nakaz skrętu w prawo albo w lewo. Nie widziałam informacji o objeździe, za to GPS twardo mówił, że muszę jechać prosto. Szybko odbiłam w lewo i spanikowana jechałam wzdłuż budowy (to chyba jakaś nowa linia tramwajowa?) szukając miejsca na bezpieczny postój. W końcu udało mi się znaleźć mały parking przed blokowiskiem. GPS cały czas przeliczał trasę. Kiedy w końcu się zdecydował jak mam jechać, włączył mi jej podgląd a nie nawigację. W takiej sytuacji mogę zrobić tylko jedno – zresetować telefon. Pomyślałam, że najważniejsze to trafić do Olsztynka, bo dalej trasa będzie już do ogarnięcia. Ponownie włączyłam telefon iiii… moim oczom ukazało się naładowanie baterii tylko w 23%!!! Przecież to niemożliwe!?! Jeszcze dobrze nie zaczęłam wracać, a mój telefon już odmówił współpracy… Powtórzyłam więc manewr ze Szczytna – wzięłam mapę i poszłam polować na ludzi. Olsztyn, wielkie miasto, zero ludzi. Moje bystre oko zauważyło jednak po drugiej stronie ulicy blond chłopca. Blond chłopiec został przeze mnie przywołany, dzięki czemu spotkaliśmy się w połowie drogi. Dość sprawnie wytłumaczył mi wyjazd na Olsztynek (w prawo, znowu w prawo, za Biedronką w lewo, przejazd przez osiedle, przejazd brzydką drogą, na rondzie zjazd na Bartąg, później znowu na Bartąg, a później to już będą znaki na Olsztynek) dzięki czemu z lekką duszą mogłam wyłączyć komórkę w celu oszczędzania baterii na awaryjny telefon do przyjaciela.
Reszta drogi przebiegła bezproblemowo! W Łodzi (prosto z trasy) zahaczyłyśmy o pub, z którego odebrałam moją siostrę i zawiozłam ja do domu. Później trochę plotek, uściski z Zorką i powrót do swojego domu. Dopiero na ostatniej prostej Janka postanowiła położyć się w samochodzie i nie podrywać się do okna na każdych światłach i każdym zakręcie…
Jaki cudny opis ! 🙂 Ujęły mnie słowa pana Niemca 🙂 Pięknie tam było! Kocham takie miejsca 🙂 Duże gratulacje, takie postępy z Janką no, no! 🙂
🙂
Ja nie nazywam jej zachowania postępem. Owszem, zachowywała się cudnie i naprawdę nie sprawiała żadnych problemów, ale myślę, że mogło to być jednorazowe. Albo, hmmm… okazjonalne 😉 Tak czy inaczej – widać, że się zmienia, przełamuje, ale postępy to dla mnie milowe kroki. Cookie takie robi! My niestety ciągle drobimy w miejscu.
Odkąd u Luny też pojawił się lęk przed burzą, każde gromadzące się nam nami czarne chmury komentuję w identyczny sposób, co pan Niemiec ;)Superowe wakacje miałyście. Nasze dopiero przed nami , oby były tak udane jak Wasze 🙂
Bawcie się dobrze i bez burzy! :)))
Świetne wakacje miałyście 🙂 Uwielbiam takie spokojne miejsca z niczym dookoła, niestety pan prawie mąż ma wstręt do wioch zabitych dechami, więc jak na wakacje to tylko w miejsca z tryliardem ludzi 😀
Ale może kiedyś uda mi się pokazać mu uroki prawdziwej wsi (choć będzie ciężko bo wszystko mu śmierdzi, nawet do zoo nie może iść bo go zbiera na wymioty od zapachów 😀 )
Bo w zoo rzeczywiście śmierdzi! 😛 Ale taka miła wioska, ostatnia chałupka, a za nią tylko pola i łąki… Marzenie! 🙂
Fantastyczna relacja, zostałam zauroczona 🙂
Ślicznie się tropicie, jak zaczynałyście?
Dzięki! 🙂
Nasze tropienie to niestety ciągle prowizorka, zaczęłyśmy na warsztatach z Bavaria Team, teraz same próbujemy nadać temu jakiś kształt.
A więc tak psy szkolą się w tropieniu… super sprawa. Mazury też mają swoją renomę, więc nawet zwierzaki mają po co tam wyjeżdżać. Translatory to jednak tylko imitacja mowy, nie da się swobodnie z nich korzystać.
Niesamowita relacja 😀 dopiero ją znalazłem w sieci 😀